Olsztyn, Zamek Kapituły Warmińskiej
Na wzgórzu, w lesie, tam kędy wartka struga
łączy się z Łyną, stał kiedyś dawno, dawno temu wspaniały zamek. Ojcowie nasi
pokazywali nam jeszcze skośne omszałe dachy, sterczące tuż nad ziemią. Chłopcy
zaś pasący bydło nad Łyną rzucali kamienie do kominów, ciesząc się, że długo
słychać było suchy ich klekot. To ostatnie ślady zaklętego zamku. Na tym
miejscu porosły mchy i krzaki jagód, modre dzwonki leśne pochylały główki
w zadumie, szumią poważnie sosny ociekające złotymi kroplami kadzidła,
świerki pachnące wyciągają krzyżem ramiona ku niebu.
Przed wielu, wielu laty zamek ten słynął na
całą okolicę, daleko i szeroko. Potężne jego baszty oblane słońcem letniego
południa albo purpurą zorzy wieczornej zachwycały oczy nie tylko okolicznego
ludu, ale i niejednego wędrowca, który przybył z daleka ażeby zobaczyć ten
słynny, piękny zamek. Grube mury okrywały latem wonne liliowe macierzanki,
złoty rozchodnik i bledziutko kwitnące powoje, ba nawet małe jarzębiny i
brzózki wyrosły w szczelinach blanków. Komu wypadła droga koło zamku w porę
zimową przedstawiał mu się tak piękny widok, jakiego nigdy nie widział. Zamek
obsypany śniegiem błyszczał w słońcu milionem barw tęczowych, a na tle ciemnych
sosen i świerków zdawał się niepokalaną bielą dosięgać niebios, tworząc
czarodziejską baśń zimową.
W zamku tym mieszkał pan bardzo bogaty.
Mówiono, że w podziemiach znajduje się sto skrzyń srebra, złota i klejnotów. Na
ścianach komnat były porozwieszane makaty, wyszywane srebrem i złotem, a
podłogi pokrywały skóry niedźwiedzi i wilków, których tu było mnóstwo
niezliczone. Ściany sali, gdzie odbywały się biesiady i narady, wykładane
były złotem Bałtyku - bursztynem.
Właściciel zamku był nie tylko bogaty, ale co
ważniejsze - dobry i sprawiedliwy. Lud okoliczny darzył go zaufaniem i przywiązaniem, ale przystąpić do niego z
bliska nikt się nie odważył, bo oblicze jego było surowe - ludzie mówili, że
kamienne. Najmilszym jego zajęciem było wychodzenie latem na najwyższą
platformę zamku, kiedy zachodzące słońce bramowało złotem niebo, a zorza w
płaszcz szkarłatny ubierała krajobraz.
Wieśniacy wtenczas wracali właśnie z pól z
pieśnią na ustach. Błyszczały kosy i sierpy, czerwieniły się jak maki w polu
chusty dziewcząt. Zobaczywszy pana na platformie stawali warmińskim zwyczajem w
rzędzie i na cześć swego gospodarza ostrzyli kosy i miarowym uderzeniem w stal
dzwonili hejnał żniwiarzy śpiewając:
Plon niesiem plon-
Plon ze wszystkich stron.
Często
stała też obok pana zamku małżonka jego
Warmia. Macierzyńskim okiem obejmowała krajobraz, macierzyńskim sercem
wszystkich kochała. Tam, pośród ludu zdrowego i pilnego, mieszkało jej
dwunastu
synów, a liczne ich potomstwo napełniało wioski i osiedla. Warmia ubrana
w
białe szaty z czerwoną przepaską, w welonie lekkim jak pajęczyna,
upiętym na
jasnych włosach sięgających aż do ziemi, była symbolem jedności i
miłości
rodzinnej. Raz w roku, w wigilię św. Jana, przybywali wszyscy synowie z
rodzinami
na zamek, napełniając stare mury wrzawą i śmiechem. U wrót przyjmowali
ich
rodzice, ściskając i całując każdego z osobna. Łzy radości
błyszczały w oczach Warmii, kiedy witała swych dorodnych synów o
jasnych jak len włosach i modrych oczach, kiedy przytulała do serca
główki wnuków i prawnuków. Biesiady i łowy w olsztyńskim lesie trwały
siedem
dni. Potem wszyscy wracali do swoich zajęć, a wśród starych murów
panowała znów
głęboka cisza. Tak upływało wszystkim życie w spokoju i miłości
wzajemnej. Aż pewnego
razu, krótko przed dniem św. Jana, przybył jakiś obcy wędrowiec na
zamek. Długo
szeptali z panem, radzili, a chociaż noce były krótkie - i w nocy nie
spali. Nowiny, jakie przyniósł obcy, musiały być ważne, bo na
twarzach malował się niepokój i troska.
Na trzeci dzień ukazał się na platformie
najwyższej baszty płomień - umówiony znak, że synowie mają zaraz udać się do
ojca. Nie potrwało długo, a zaczęli się zjeżdżać ze wszystkich stron. Rodziny
zostały w domu.
Ojciec z poważnym wędrowcem oczekiwał
ich w sali bursztynowej. Tam dowiedzieli się okropnej wieści. Dwóch
sąsiadów, którzy zawistnym okiem patrzyli na szczęście rodziny, postanowiło
porwać i zabić przedmiot największego ich umiłowania - matkę Warmię.
Już z dala słychać było okrzyki, a łuny
płonących wsi znaczyły drogi, którymi zbliżał się wróg. W samą noc świętojańską
przybyły liczne zastępy wrogów i rozłożyły się w pobliskim lesie przy
ogniskach, a dzikie ich śpiewy i przechwałki odbiły się echem o stare mury
zamku.
O tej samej porze drogą przez las szło
powoli dziecko. Małe jego serduszko dygotało z lęku, ale szło odważnie, bo
Warmia miała sporządzić dla chorej matki lekarstwo z ziół i korzeni.
Jakaś jasność zapełniała dziś las. Gwiazdy -
zda się - jaśniej migotały na niebie, a sierp księżyca oblał srebrem czubki
chwiejących się w objęciach wiatru drzew, obielił wydeptaną ścieżkę wijącą się
wśród stuletnich dębów, buków, klonów i jarzębin. Wśród aksamitnych mchów
unosiły się szerokie liście paproci.
Nagle dziecko stanęło. Na tle paproci zobaczyło
jakiś przecudny, barwami tęczy jaśniejący kwiat. Drżącą rączką zerwało cudowny
kwiat szczęścia i niespostrzeżone przez wroga doszło do bram zamku, które się
same rozwarły. Dziecko warmińskie, przyciskając do piersi skarb swój, kwiat
paproci, rozwinięty wśród nocy świętojańskiej, szło aż do sali, w której byli
zebrani mieszkańcy zamku. Stanęło wśród nich bose, trzymając w małych
rączkach jak w alabastrowym kielichu przepiękny kwiat, uklękło i podało
go Warmii, która przytuliła kwiat do piersi. Dając dziecku lekarstwo i jedzenie
na drogę, tak doń rzekła:
- Idź do mojego ludu i powiedz, że
choćby wróg zabił moje ciało, ducha mojego nie zmoże. Ja będę żyła z wami w
każdym kłosie zboża, w każdym kwiatku i drzewie, w powiewie wiatru, w szumie
lasów i borów, w szmerze jezior i rzek, w ciszy wieczoru i w skwarze letniego
południa. Wojsko moje będzie spało wieki, ale przyjdzie dzień, że się obudzi, a
wtedy ja znowu będę waszą matką i opiekunką. Niech słowa moje przejdą z
pokolenia na pokolenie, a biada tym w one dni, którzy o nich zapomną.
W zamku, po wyjściu dziecka, echo rozniosło po
okolicy miarowe kroki licznych, w żelazo zakutych mężów. Napełniły się wojskiem
komnaty i sale, nawet podziemia i ów słynny ganek, który prowadził z lasu
pod Łyną aż do kościoła św. Jakuba. Na wzniesieniu stała Warmia. A kiedy
zamknięto już ostatnie podwoje, podniosła powoli rękę dzierżącą kwiat
szczęścia. Zamek począł się powoli zapadać coraz głębiej, aż znikł z
powierzchni ziemi. Wojsko poukładało się do snu i tak przespało wieki. Jedynie
matka Warmia wychodziła spod ziemi na świat, bo posiadała kwiat szczęścia.
Często widywano jej postać ubraną w białe koronki i muśliny, błądzącą nad
brzegami Łyny. Ludzie omijali miejsce, gdzie stał zaklęty zamek.
Mówiono, że tam straszy. Szczególnie w noc
świętojańską słychać było z podziemi chrzęst broni, jakieś zaklęcia
i nawoływania oraz pieśń „Bogurodzica Dziewica”. Mówiono, że śpiewa tę
pieśń wojsko spod Grunwaldu. Nad Łyną w lesie jest wzgórze, pokryte mchem,
paprocią i krzakami czarnej jagody. Modrzą się tam dzwonki leśne, bielą się
kwiaty poziomek, wyglądają ciekawie spośród paproci konwalie i zajęcze ziele,
wysokie dęby, buki, sosny i świerki dokoła opowiadają szumem odwieczną
legendę o zaklętym zamku. Na modrozłotych falach Łyny gra wiatr jak na
stostrunnej harfie pieśń o legendzie i niesie ją daleko aż hen po
Bałtyku. Maria Zientara-Malewska
Lidzbark Warmiński, Zamek Biskupów
Warmińskich
Mołwita stała na moście. U stóp jej płynęła
wartko Łyna - rzeka błękitna, nad którą wierzby pochyłe szeptały drobnym
liściem stare, prastare baśnie. Piękna twarz Mołwity, jej długie, jasne
warkocze odbijały się jak w lustrze w wodzie szemrzącej rzeki. Wieniec chabrów
zdobił jej włosy. Mołwita patrzyła w wodę złoconą blaskiem zachodzącego słońca,
patrzyła i myśli przedziwne nie dawały jej spokoju. Dziś o poranku widziała
niezwykły poczet. Przez most, na którym stała, przejeżdżała grupa nieznanych
jej ludzi. Nie mogła zapomnieć tego widoku. Na czele jechał rycerz w pancerz
srebrny zakuty. Twarz jego jakby płonęła w porannym słońcu - to ruda broda
lśniła w słońcu jak pochodnia. Z ramion spływał mu długi, biały płaszcz z
czarnym krzyżem. Konia prowadził mu młody chłopak tak urodziwy, że Mołwicie
zadrżało serce. Za nimi jechało kilku wspaniale przyodzianych rycerzy w białych
płaszczach, żaden jednak nie miał czuba z pawich piór u hełmu jak ów rudobrody.
Chłopak prowadzący konia obejrzał się. W spojrzeniu tym Mołwita wyczytała
zachwyt. To była chwila, bo właśnie w tym momencie ktoś pociągnął ją z tyłu za
ramiona i Mołwita znalazła się nagle za krzakami dzikiej róży. Tętent koni
ucichł. Mołwita spostrzegła obok siebie twarz swojego dziadka. Patrzył długo za
odjeżdżającymi, oczy jego płonęły niesamowitym ogniem. W jego wzroku była tak
wielka nienawiść, że Mołwita przeraziła się.
- Dziadku, co wam - zapytała.
- Co mnie pytasz? Posłuchaj: przed wiekami
ciągnęły się tu, na tej ziemi lasy nieprzebyte, bagna rozległe. Wśród tych
bagien na wzgórzu stało grodziszcze staropruskie. Warowny to był gród
pogańskich Prusów - Dzyrganiem zwany. Dzierzgoniem go teraz zwą. To oni, to ci
z czarnymi krzyżami zrównali go z ziemią! Wszystkich żyjących w wycięli.
Rodziców moich, braci, załogę całą. Ja jeden ocalałem dzięki temu, że byłem
piastunką w lesie. Na miejscu starego grodziszcza wzniesiono potężną twierdzę.
Okrutne tam były rządy. A ja tu rosłem, tu pracowałem. Ojciec twój zginął w
potyczce. Chowałem cię jedyną z twego rodu, który do wielkiego rodu Warmów
należał.
- Szanują was, dziadku, wszyscy. Zasiadacie w
Radzie jak równy z największymi. Szanują dla waszej mądrości i pracy, bogaci
też jesteście - wtrąciła dziewczyna.
- Słuchaj mnie, wnuczko: mnie już wkrótce nie
stanie, a tu czasy idą dziwne i niespokojne. Chwila teraz ciszy przed burzą.
Przysięgnij mi na pamięć starych bogów, na potężnego Perkunosa i radosnego
Potrimpusa, że nigdy nie poślubisz żadnego z tych strasznych rycerzy ani nikogo
z ich potomków.
- Dziadku , to rycerze zakonni, próżne twoje
obawy. I nagle przed oczyma stanęła jej piękna postać młodzieńca, prowadzącego
konia rudobrodego rycerza. Przez moment widziała jego oczy łagodne i smutne.
Ścisnęło jej się serce żalem serdecznym, że on do "nich" należał.
Rudobrody komtur wrócił na swój zamek dzierzgoński
wielce rozstrojony. Nie jadł, nie pił, jeńcom najsroższe kary wymyślał. Co tego
było przyczyną, nikt odgadnąć nie mógł. Aż pewnego razu srogi komtur wezwał do
siebie młodego pachołka.
- Zygfrydzie, jak wiesz, przywiozłem cię tu
kilkanaście lat temu. Chociaż słowiańskie jesteś szczenię, ale więcej cię
znoszę niż innych. Może dlatego, że natura obdarzyła cię urodą ponad miarę.
Posłuchaj, co ci rzeknę: kiedy parę dni temu jechaliśmy tutaj, w rozwidleniu
dwu rzek około grodziska spostrzegłem dziewczynę. Na moście stała ta dziewka.
Czar widać rzuciła na mnie. Nie mogę jej zapomnieć! Widziałeś tę dziewkę?
- Widziałem.
- Poznasz ją?
- O tak, panie!- To mi ją tu przywieziesz! Tu!
Do Dzierzgonia! Rzekłem!
- Panie, co chcecie z nią uczynić? - wyjąkał
młody. - Śmiało pytasz! Do lochu byś poszedł za tę śmiałość. Komtur dużymi
krokami zaczął przemierzać izbę.
- Porwać jej nie mogę. Na razie jest cisza, a
gwałt byłby wielki, bo widać ze znacznego jest rodu. Za żonę jej nie wezmę, bom
brat zakonny, ale ona musi tu być! Tu! Choćbym miał skonać! Ty znasz mowę tych
ludzi. Natura dała ci urodę. Pojedziesz tam, dziewkę zjednasz, rozmiłujesz, a
potem do ucieczki z sobą namówisz. Przywieziesz ją tu i do moich nóg rzucisz!
Co tak ślipia wybałuszasz? Kto wie, może cię za tę zasługę rycerskie ostrogi
nie ominą, ty, słowiańskie szczenię! Jechał Zygfryd wśród borów szumiących i
dzikich ostępów. Co pocznie, nie wiedział. Jechał i rozmyślał. Jako małe
dziecię porwano go z rodzinnego domu. Jak przez mgłę pamięta kwitnący sad, młodą,
uśmiechniętą kobiecą twarz. Czule woła do niego: "Przemko". Pamiętasz
wyraz "mama" ... Kim był? Rudobrody komtur nazywał go Zygfrydem. To
imię miało mu na całe życie starczyć za wszystko. Rozmyślał też o pięknej,
jasnowłosej dziewczynie. Myślał o niej coraz cieplej, serdeczniej, o niej... i
o tej ziemi, na której ją spotkał. Słońce zachodziło, gdy wjeżdżał na most.
Rzeka wiła się u jego stóp błękitną wstęgą. Nagle ujrzał biegnącą dziewczynę.
Stanęła Mołwita. Serce jej na chwilę zamarło ze zdumienia . Obróciła się za
siebie. Za nią szedł starzec siwy jak gołąb. Zatrzymał się i długo patrzył na
przybysza , a potem odwrócił twarz, objął dziewczynę ramieniem i odszedł z nią
wolnym krokiem.
- Mołwito, nie oglądaj się za siebie. To ten,
ten z komturowej drużyny. Tak na ciebie patrzył. Mołwito strzeż się. Ale na
ostrzeżenie było za późno. W sercu Mołwity zakwitł czarodziejski kwiat -
przedziwny kwiat zwany miłością. I młody przybysz w tej dziwnej chwili
przeznaczenia pokochał wielką miłością Mołwite, piękną dziewczynę ze starego,
pruskiego rodu. Spotkali się, gdy słońce ostatnimi promieniami złociło wodę
Łyny. Szeptali słowa miłości, a chłopak zapomniał po co tu przybył. Ale stary
Dawota czuwał. Widział miłość w oczach wnuczki. I powziął postanowienie - Nie
dostanie jej ten przybłęda, sługa jego wrogów. Dawota nie zapomni straszliwych
chwil w oblężonym grodzisku, śmierci rodziców, braci, całej drużyny. Stało się
tak, że dnia pewnego próżno młody Przemko czekał na swoją ukochaną. Zniknęła.
Z nią też zniknął stary Dawota. Na próżno
zrozpaczony chłopiec szukał jej po okolicy, na próżno szukał po lasach,
moczarach. Ślad po jego ukochanej zaginął.
Odtąd siadywał samotny nad brzegiem Łyny, tam
gdzie spotykał się z Mołwitą. Łzy duże płynęły mu po twarzy. Aż raz w szalonej rozpaczy
rzucił się na ziemię; zaklinał ziemię i niebo, aby mu zwróciła jego ukochaną.
- Gdybym choć kamieniem mógł zostać tu, na tym
miejscu, gdzie jej stopa dotykała ziemi! Tu gdzie wyrosła i gdzie rozkwitła jak
piękny kwiat. O, wszystkie dobre bogi Warmii, błagam was, zmieńcie mnie w
kamień, abym tu mógł pozostać! Kiedy tak leżał na ziemi twarzą w pyle i kurzu,
ktoś dotknął jego ramienia. Zniknął w tej chwili Przemko nazwany przez
rudobrodego komtura Zygfrydem. Na jego miejscu leżał ogromny kamień. Dziwili
się ludzie, skąd się tam wziął, kręcili głowami, szeptali coś cicho, a potem z
czasem zapomnieli o wszystkim. Słońce grzało głaz gorącym oddechem, wiatr
chłodził, deszcz zmywał z niego kurz. Kamień tkwił i obrastał mchem przez lata.
Minęło wiele lat. O kamieniu przypomniano sobie wtedy, gdy po latach na miejscu
starego grodu pruskiego zaczęto budować zamek. Z jednej strony obejmować miała
go swą wstęgą Łyna, z drugiej - wesoła rzeczka Symsarna. Zwożono budulec: głazy
i kamienie na fundamenty. I wtedy ruszono z miejsca potężny głaz znad Łyny.
Przyda się, piękny to kamień - mówili budowniczowie. Zbudowano wspaniały zamek.
Przechodził później lidzbarski zamek różne koleje losu, oblężenia wojenne i
pożary, ale nigdy żaden pożar nie strawił go całkowicie. Stał mocny i potężny,
obronny i silny, pełen sławy i majestatu, dumnie patrząc w niebo swymi
wieżyczkami. Jest taka piękna legenda, że zamek w Lidzbarku nie ulegnie
zniszczeniu, gdyż broni go gorące serce Przemka zaklęte w kamieniu. Szczęśliwe,
że może służył tej ziemi, którą pokochał. Irena Kwintowa