Dzień dwudziesty drugi

Olsztyn, jez. Ukiel.

Na wzgórzu, w lesie, tam kędy wartka struga łączy się z Łyną, stał kiedyś dawno, dawno temu wspaniały zamek. Ojcowie nasi pokazywali nam jeszcze skośne omszałe dachy, sterczące tuż nad ziemią. Chłopcy zaś pasący bydło nad Łyną rzucali kamienie do kominów, ciesząc się, że długo słychać było suchy ich klekot. To ostatnie ślady zaklętego zamku. Na tym miejscu porosły mchy i krzaki jagód, modre dzwonki leśne pochylały główki w  zadumie, szumią poważnie sosny ociekające złotymi kroplami kadzidła, świerki pachnące wyciągają krzyżem ramiona ku niebu.
Przed wielu, wielu laty zamek ten słynął na całą okolicę, daleko i szeroko. Potężne jego baszty oblane słońcem letniego południa albo purpurą zorzy wieczornej zachwycały oczy nie tylko okolicznego ludu, ale i niejednego wędrowca, który przybył z daleka ażeby zobaczyć ten słynny, piękny zamek. Grube mury okrywały latem wonne liliowe macierzanki, złoty rozchodnik i bledziutko kwitnące powoje, ba nawet małe jarzębiny i brzózki wyrosły w szczelinach blanków. Komu wypadła droga koło zamku w porę zimową przedstawiał mu się tak piękny widok, jakiego nigdy nie widział. Zamek obsypany śniegiem błyszczał w słońcu milionem barw tęczowych, a na tle ciemnych sosen i świerków zdawał się niepokalaną bielą dosięgać niebios, tworząc czarodziejską baśń zimową.
W zamku tym mieszkał pan bardzo bogaty. Mówiono, że w podziemiach znajduje się sto skrzyń srebra, złota i klejnotów. Na ścianach komnat były porozwieszane makaty, wyszywane srebrem i złotem, a podłogi pokrywały skóry niedźwiedzi i wilków, których tu było mnóstwo niezliczone. Ściany sali, gdzie odbywały się biesiady i  narady, wykładane były złotem Bałtyku - bursztynem.
Właściciel zamku był nie tylko bogaty, ale co ważniejsze - dobry i  sprawiedliwy. Lud okoliczny darzył go zaufaniem i przywiązaniem, ale przystąpić do niego z  bliska nikt się nie odważył, bo oblicze jego było surowe - ludzie mówili, że kamienne. Najmilszym jego zajęciem było wychodzenie latem na najwyższą platformę zamku, kiedy zachodzące słońce bramowało złotem niebo, a zorza w płaszcz szkarłatny ubierała krajobraz.
Wieśniacy wtenczas wracali właśnie z pól z pieśnią na ustach. Błyszczały kosy i sierpy, czerwieniły się jak maki w polu chusty dziewcząt. Zobaczywszy pana na platformie stawali warmińskim zwyczajem w rzędzie i na cześć swego gospodarza ostrzyli kosy i miarowym uderzeniem w stal dzwonili hejnał żniwiarzy śpiewając:
Plon niesiem plon,
Plon ze wszystkich stron.
Często stała też obok pana zamku małżonka jego Warmia. Macierzyńskim okiem obejmowała krajobraz, macierzyńskim sercem wszystkich kochała. Tam, pośród ludu zdrowego i pilnego, mieszkało jej dwunastu synów, a liczne ich potomstwo napełniało wioski i osiedla. Warmia ubrana w białe szaty z czerwoną przepaską, w welonie lekkim jak pajęczyna, upiętym na jasnych włosach sięgających aż do ziemi, była symbolem jedności i  miłości rodzinnej. Raz w roku, w wigilię św. Jana, przybywali wszyscy synowie z rodzinami na zamek, napełniając stare mury wrzawą i śmiechem. U wrót przyjmowali ich rodzice, ściskając i  całując każdego z  osobna. Łzy radości błyszczały w  oczach Warmii, kiedy witała swych dorodnych synów o  jasnych jak len włosach i  modrych oczach, kiedy przytulała do serca główki wnuków i prawnuków. Biesiady i łowy w olsztyńskim lesie trwały siedem dni. Potem wszyscy wracali do swoich zajęć, a wśród starych murów panowała znów głęboka cisza. Tak upływało wszystkim życie w spokoju i miłości wzajemnej. Aż pewnego razu, krótko przed dniem św. Jana, przybył jakiś obcy wędrowiec na zamek. Długo szeptali z  panem, radzili, a  chociaż noce były krótkie - i w nocy nie spali. Nowiny, jakie przyniósł obcy, musiały być ważne, bo na twarzach malował się niepokój i troska.
Na trzeci dzień ukazał się na platformie najwyższej baszty płomień - umówiony znak, że synowie mają zaraz udać się do ojca. Nie potrwało długo, a zaczęli się zjeżdżać ze wszystkich stron. Rodziny zostały w domu.
Ojciec z  poważnym wędrowcem oczekiwał ich w  sali bursztynowej. Tam dowiedzieli się okropnej wieści. Dwóch sąsiadów, którzy zawistnym okiem patrzyli na szczęście rodziny, postanowiło porwać i  zabić przedmiot największego ich umiłowania - matkę Warmię.
Już z dala słychać było okrzyki, a łuny płonących wsi znaczyły drogi, którymi zbliżał się wróg. W samą noc świętojańską przybyły liczne zastępy wrogów i rozłożyły się w pobliskim lesie przy ogniskach, a dzikie ich śpiewy i przechwałki odbiły się echem o stare mury zamku.
O  tej samej porze drogą przez las szło powoli dziecko. Małe jego serduszko dygotało z lęku, ale szło odważnie, bo Warmia miała sporządzić dla chorej matki lekarstwo z ziół i korzeni.
Jakaś jasność zapełniała dziś las. Gwiazdy - zda się - jaśniej migotały na niebie, a sierp księżyca oblał srebrem czubki chwiejących się w objęciach wiatru drzew, obielił wydeptaną ścieżkę wijącą się wśród stuletnich dębów, buków, klonów i jarzębin. Wśród aksamitnych mchów unosiły się szerokie liście paproci.
Nagle dziecko stanęło. Na tle paproci zobaczyło jakiś przecudny, barwami tęczy jaśniejący kwiat. Drżącą rączką zerwało cudowny kwiat szczęścia i niespostrzeżone przez wroga doszło do bram zamku, które się same rozwarły. Dziecko warmińskie, przyciskając do piersi skarb swój, kwiat paproci, rozwinięty wśród nocy świętojańskiej, szło aż do sali, w której byli zebrani mieszkańcy zamku. Stanęło wśród nich bose, trzymając w  małych rączkach jak w  alabastrowym kielichu przepiękny kwiat, uklękło i podało go Warmii, która przytuliła kwiat do piersi. Dając dziecku lekarstwo i jedzenie na drogę, tak doń rzekła:
- Idź do mojego ludu i  powiedz, że choćby wróg zabił moje ciało, ducha mojego nie zmoże. Ja będę żyła z wami w każdym kłosie zboża, w każdym kwiatku i drzewie, w powiewie wiatru, w szumie lasów i borów, w szmerze jezior i rzek, w ciszy wieczoru i w skwarze letniego południa. Wojsko moje będzie spało wieki, ale przyjdzie dzień, że się obudzi, a wtedy ja znowu będę waszą matką i opiekunką. Niech słowa moje przejdą z pokolenia na pokolenie, a biada tym w one dni, którzy o nich zapomną.
W zamku, po wyjściu dziecka, echo rozniosło po okolicy miarowe kroki licznych, w żelazo zakutych mężów. Napełniły się wojskiem komnaty i sale, nawet podziemia i ów słynny ganek, który prowadził z  lasu pod Łyną aż do kościoła św. Jakuba. Na wzniesieniu stała Warmia. A kiedy zamknięto już ostatnie podwoje, podniosła powoli rękę dzierżącą kwiat szczęścia. Zamek począł się powoli zapadać coraz głębiej, aż znikł z powierzchni ziemi. Wojsko poukładało się do snu i tak przespało wieki. Jedynie matka Warmia wychodziła spod ziemi na świat, bo posiadała kwiat szczęścia. Często widywano jej postać ubraną w białe koronki i muśliny, błądzącą nad brzegami Łyny. Ludzie omijali miejsce, gdzie stał zaklęty zamek.
Mówiono, że tam straszy. Szczególnie w noc świętojańską słychać było z  podziemi chrzęst broni, jakieś zaklęcia i  nawoływania oraz pieśń „Bogurodzica Dziewica”. Mówiono, że śpiewa tę pieśń wojsko spod Grunwaldu. Nad Łyną w lesie jest wzgórze, pokryte mchem, paprocią i krzakami czarnej jagody. Modrzą się tam dzwonki leśne, bielą się kwiaty poziomek, wyglądają ciekawie spośród paproci konwalie i zajęcze ziele, wysokie dęby, buki, sosny i  świerki dokoła opowiadają szumem odwieczną legendę o zaklętym zamku. Na modrozłotych falach Łyny gra wiatr jak na stostrunnej harfie pieśń o  legendzie i niesie ją daleko aż hen po Bałtyku. Maria Zientara-Malewska, Legenda o zamku olsztyńskim.