Jedynie okna
na tej drodze, okna cudzych mieszkań, gorejące – to było coś warte
uwagi. Przystawała i wspinała się na palce, jeśli parter był wysoki. Tam
był czyjś dom, lampa wisiała nad stołem. Tam było czyjeś ciepło. (...) W oknach
wysokich i ponurych domów ledwo się ćmiły małe światła lamp,
umieszczonych wysoko przy ścianach. Widać było brudne sufity, światło
padało z góry i oświetlało akurat te miejsca, które były ważne. Więc
piec kuchenny, kuchnię, gdzie gotowała się kolacja. Warsztat szewca,
mały stolik, czterech mężczyzn siedzących wokół z grzbietami zgiętymi.
Balię praczki w oparach. Maszynę i parę rąk przytrzymujących materiał
pod igłą, ręce te nie wiadomo do kogo należały. Żałobne strzępy firanek,
w cieniu, zwisały smutnie za mętnymi szybami. Z małych, zapadłych w
ziemię szynczków buchały zapachy. Z dużych, narożnych restauracji
dobiegała huczna muzyka. Przy sklepikach monopolowych mężczyźni z siłą
uderzali otwartą dłonią w dna flaszek.